Krzysztof Filla   Galeria Fotografii

"Najniebezpieczniejszy światopogląd mają ludzie,
 którzy nigdy nie przyglądali się światu." Alexander V.Humboldt

STRONA GŁÓWNA
AZJA AMERYKA EUROPA POLSKA PRZYRODA RÓŻNE TEKSTY O MNIE KONTAKT MÓJ PROJEKT







Napisano w roku 2000.

NA ROWER DO INDII

Któż z nas nie marzy o egzotycznej podróży, gdzieś na inny kontynent, pośród innych niezwykłych kultur, niespotykanej roślinności i zapierających dech w piersiach krajobrazów. Indie - kraj wielu kultur, naznaczony pozostałościami dawnych czasów, imperiami Mogołów, Brytyjczyków oraz Portugalczyków. Niektórzy powiadają "kraj kontrastów". Jakże trafne jest to określenie, kiedy widzi się owoce najnowszej techniki, a kilkanaście metrów dalej, świat który prawie nie zmienił się od 2000 lat!!! Luksusowy hotel, gdzie cena jednego obiadu stanowi równowartość tygodniowego dochodu przeciętnej hinduskiej rodziny, a po przeciwnej stronie ulicy wyciągający ręce żebracy, dla których kilka rupi to następny dzień życia. To także ludzie, którzy bardzo rzadko stąpają po chodnikach, i ludzie którzy na chodniku rodzą się, żyją i umierają. Takie są Indie, które można kochać i równocześnie nienawidzić.

Od wielu lat moim marzeniem było zobaczenie tego kraju, a już szczytem marzeń było zwiedzenie go na rowerze. Ale jak to zrobić kiedy tylko sam samolot kosztuje 1000 USD, a gdzie reszta? Ale jak powiada jedno z przysłów "do odważnych świat należy". Postanowiłem nie zastanawiać się i nie zwlekać więcej, tylko pojechać. Wybrałem ekscytującą podróż: lądem przez Europę wschodnią i bliski wschód. Przed wyjazdem ciągnął się cały sznur spraw do załatwienia, zaczynając od wiz po odpowiednie szczepionki. Moją drogę na wschód spędzałem w autobusach i pociągach Ukrainy, Rumuni, Bułgarii i wreszcie Turcji, która jest bramą na wschód (dokładnie powiedziawszy cieśnina Bosfor w Istambule). Już jeden dzień spędzony w Istambule, był dla mnie kontaktem z niezwykłym i tajemniczym światem. Światem Islamu, tworzonym przez niezliczone ilości meczetów wraz z niebotycznymi wieżami minaretów, z których 5 razy na dzień muezini wzywają wiernych na modlitwy. Kobiety wyglądające w swych czarnych czadorach jak siostry klasztorne, biegające w zgiełku tętniących ulic metropolii.

Następnym krajem był Iran, kraj przez niektórych nazywany kolebką terroryzmu i fanatyków religijnych. A ja nazwałbym go kolebką cywilizacji starożytnej Persji [zd] i krajem niezwykle uprzejmych i miłych ludzi. Z Iranu przekraczam granicę z Pakistanem, i już kilkanaście metrów od przejścia kraj ten szokuje każdego podróżnika. W pierwszej kolejności sposób życia tamtejszych mieszkańców, malutkie gliniane domki, jak kostki przylegające jeden do drugiego, a naokoło, na piaszczystych uliczkach walające się śmieci, tony śmieci. I taki właśnie jest Pakistan widziany z okien minibusa na który byłem skazany przez parędziesiąt godzin jazdy w parzącym powietrzu pustyni. I wreszcie, po dwóch tygodniach spędzonych w znojach podróży, docieram do Indii.

Żeby poczuć ten kraj z siodełka cyklisty, musiałem swoje kroki skierować do wypożyczalni rowerów, ponieważ swojego jednośladu nie mogłem zabrać w tak odległą podróż przez ląd. W niektórych miejscowościach, właściciele mniejszych punktów, aż prosili się o skorzystanie z ich usług. Cena dziennego wynajmu wahała się w granicach 1,50zł. Inaczej sprawa wyglądała w wielkich miastach, jak np. New Delhi, gdzie za dobowe wypożyczenie cena podchodziła do 4zł - co wcale nie jest dużo, biorąc pod uwagę rozpiętość miast i łatwość poruszania się. Cena jest też zależna od sezonu turystycznego, jak i od naszych umiejętności negocjacyjnych. Rowery te są zwykle produkcji chińskiej, trochę przypominające swego czasu dostępne na polskim rynku "ukrainy". Dlatego czasem brakowało mi przełożeń co musiałem nadrabiać większym naciskiem na pedały pod wzniesienia.

Widok białego człowieka, wytężającego swe mięśnie przy jeździe rowerem budzi uśmieszki ze strony rdzennych mieszkańców Indii, którzy są przyzwyczajeni do widoku wychudłego Hindusa pocącego się, aby zawieść swoją rikszą bogatego turysty z zachodu. Pewnego razu, to właśnie ja pedałowałem rikszą, a rikszarz (który należy do najniższej kasty) siedział z tyłu wraz z moim bagażem [zd]. I w ten to sposób o mały włos, na odcinku paru kilometrów, doprowadziłbym do kilku wypadków. Kierowcy samochodów, nie spuszczając ze mnie wzroku, nie mogli się nadziwić niecodziennemu widokowi, a stojący na poboczach Hindusi, wprost wybuchali salwami śmiechu.

Niezależnie od tego, jak wyrafinowany byłby opis jazdy rowerowej w Indiach, nie sposób jesteśmy sobie to wyobrazić z punktu widzenia nas, ludzi Zachodu. To po prostu trzeba przeżyć i zobaczyć. Spędziłem w Indiach niecałe 5 miesięcy i wszystkie znaki drogowe jakie udało mi się spostrzec, zliczę na palcach jednej ręki, a było to tylko w stolicy. Jeśli na tamtejszych drogach, są jakieś przepisy, to tylko takie, że powinno się jeździć lewą stroną i mniejszy ustępuje miejsca większemu. W rzeczywistości jest tak, że wszystkie samochody jeżdżą środkiem jezdni i zjeżdżają na lewo tylko po to, by przepuścić nadjeżdżającego z przodu.

Jeśli ciężarówka lub autobus wyprzedza to obowiązkiem nadjeżdżającego z przodu jest wyhamować, aby uniknąć zderzenia czołowego. Przy jakimkolwiek manewrze, każdy używa sygnału, wciskając go przez kilka sekund. Codziennym widokiem jest korek na przeładowanej ulicy, co w kraju miliarda ludzi wcale nikogo nie dziwi. Taki korek mogą spowodować nawet święte krowy, które akurat zdecydowały się przejść na drugą stroną ulicy, a które mają za nic kierowców i ich klaksony. Spokojnie i z opanowaniem przechadzają się od jednego do drugiego krawężnika. Za potrącenie takiej krowy można trafić do aresztu lub co najmniej zapłacić grzywnę.

W całym tym zgiełku i natłoku należy znaleźć miejsce dla roweru, który w mieście jedzie slalomem między przechodniami, rikszami i innymi rowerami. Poza miastem, całą koncentrację kładzie się na to, aby nie zostać potrąconym przez ciężarówkę. Jeśli przede mną dochodziło na przykład do manewru wyprzedzania, to trzeba było zjechać z drogi na pobocze, lub całkowicie się zatrzymać. Kiedy pedałowałem po portugalskich drogach, to narzekałem na dziesiątki kierowców trąbiących na mnie w ciągu dnia, ale tu nie bałbym się stwierdzenia, że kilkuset kierowców próbowało mnie ostrzegać o tym, że mam uważać, bo to właśnie ONI się zbliżają. Różnica polegała na tym, że w Indiach każdy trąbi, do czego można się przyzwyczaić, a w Portugalii robi to co któryś kierowca i to z zaskoczenia.

Prawdziwy, niebiański spokój ducha znalazłem - połączywszy moje zainteresowanie do fotografii i jazdy rowerem - w ptasim Parku Narodowym Keoladeo Ghana. Rezerwat ten zamieszkuje ok.415 gatunków ptaków, przylatujących z tak odległych krain, jak Syberia czy Chiny. Cały park leży na bardzo podmokłych terenach co sprawia, że jest tam bogata roślinność, jak i mnóstwo ryb potrzebnych do wyżywienia tak ogromnej ilości ptaków. Zapuściwszy się w dalsze części parku, natknąłem się na różne gatunki zwierza rogatego, który jak tylko usłyszał mój rozklekotany rower, od razu dawał susa, uciekając w pośpiechu całym stadem. Najlepszym okresem na zwiedzanie parku jest zima, tzn. od listopada do lutego, bo właśnie wtedy zlatują się chmary ptaków, aby przeczekać ostrą zimę na północy. Można tam wypatrzyć małego, zwinnego zimorodka [zd], jak również przyglądać się okazałym czaplom i wielu odmianom bocianów [zd] [zd].

Innym spokojnym miejscem odpoczynku od zatłoczonych miast, było spędzenie jednego dnia na piaszczystych drogach pustyni Thar [zd]. Jedynym dźwiękiem, jaki dał się słyszeć, w tym iskrzącym się pustkowiu, był szum wiatru, który dawał ochłodę od palącego słońca. Muszę tu zaznaczyć, że był to grudzień. Latem temperatura w południe dochodzi nawet do 60°C i niewielu śmiałków zapuszcza się wtedy w tą bezkresną pustkę. W ciągu całego dnia na mojej drodze, minąłem tylko grupę kilku Nomadów w niewielkiej karawanie na wielbłądach. Bardzo dziwnie mi się przyglądali. Prawdopodobnie ze względu na mój niecodzienny w tych stronach środek lokomocji. W drodze powrotnej do miasta i hotelu, spostrzegłem stado ptaków krążące na niebie, jak sępy wokół padliny. Zaintrygowany postanowiłem odbić trochę z piaszczystej drogi aby sprawdzić cóż to takiego. I to, co ujrzałem z wzniesienia, przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Zobaczyłem, sięgającą aż po widnokrąg, wielką powierzchnię, na której leżały tysiące krowich szkieletów [zd] [zd].

Miejsce to jak wyrwane z horroru, skojarzyło mi się z cmentarzem. Było to ogromne składowisko martwych krów, które przez lata są tu zwożone z pobliskiego miasta. Hinduizm zabrania zabijania krów i spożywania ich mięsa, co wcale nie powinno dziwić, zważywszy na to, że są święte. Podsumowując całą tę wyprawę, wiem na pewno, że warto było jechać. Wielu z grona szanownych czytelników chciałoby na pewno zapytać: ile taka wyprawa kosztuje ? Dla orientacji podam, że sam dojazd, włącznie z wyżywieniem kosztował ok. 100 USD. Następne 100 USD, to koszt wiz do państw takich jak Turcja, Iran i Pakistan. Czyli jak łatwo policzyć na dojazd tam i z powrotem jest nam potrzebne ok. 400 USD. Miesięczny koszt życia w Indiach, wliczając w to tanie hotele, żywność i wynajem roweru, to suma ok. 150 USD. Jeśli mamy odliczoną gotówkę, co najmniej 2 miesiące wolnego i wiele chęci, to nie ma się nad czym zastanawiać.

Tekst: Krzysztof Filla

Data: rok 2000



Webmaster of
www.filla.pl
Filla Krzysztof

Kopiowanie, publikowanie i jakiekolwiek wykorzystywanie fotografii i treści bez zgody autora jest przestępstwem. Dlatego zabrania się wykorzystywania zawartości tej witryny bez zgody autora.
© Copyright od 2004.