Krzysztof Filla   Galeria Fotografii

"Najniebezpieczniejszy światopogląd mają ludzie,
 którzy nigdy nie przyglądali się światu." Alexander V.Humboldt

STRONA GŁÓWNA
AZJA AMERYKA EUROPA POLSKA PRZYRODA RÓŻNE TEKSTY O MNIE KONTAKT MÓJ PROJEKT







Napisano w roku 1999.

OPIS TRASY RAJDU ROWEROWEGO DOOKOŁA EUROPY ZACHODNIEJ

Dzień wyjazdu opóźnił się z powodu ciągle padającego deszczu, dzień w tę czy w tamtą stronę nie gra roli, ale jak długo można czekać. Pożegnawszy się z rodziną, ruszyłem w nieznane.

Po pierwszym kilometrze naszły mnie pewne wątpliwości jak przy takiej masie roweru i bagażu (55kg) daleko zajadę i czy przy pierwszych przejazdach kolejowych rower nie złamie się w pół. Mocno wówczas wyczuwalny balans, który rzucał rowerem raz w prawo raz w lewo przypominał mi duży ciężki motor tylko, że z pedałami. Jednak po dniu pedałowania, można się do tego tak przyzwyczaić, że ten przyciężkawy rower staje się znowu normalnym rowerkiem. Co więcej, po kilku tygodniach, kiedy zrzuciłem cały ekwipunek, rowerem nie dało się jechać. Nagle kierownica zrobiła się tak lekka, że ciężko było ją utrzymać, ale żeby to zrozumieć trzeba to po prostu przeżyć i przekonać się jak dziwne to uczucie.

Dojechałem do naszej południowej granicy skąd zdecydowałem się przejechać pociągiem znane mi już tereny z moich wcześniejszych rowerowych wypadów. Pierwszą stolicą od której zacząłem moją podróż stała się Bratysława. Następnie kierowałem mojego jednoślada pod przeraźliwy wiatr w kierunku Wiednia. I tu byłem już wcześniej na rowerze, więc strzeliłem dwie fotki i w drogę. Z Wiednia śladem mojego bieżnika podążał nowy kompan z USA. Jechaliśmy razem 1 dzień w kierunku Mariazell miejsca wielu pielgrzymek katolickich. Oddalając się od Dunaju podążałem w kierunku Alp, gdzie teren zaczynał nieubłaganie się dźwigać. Dalej moja trasa prowadziła przez Kaprun (bardzo polecam Hochalpenstr [zd] [zd]) w kierunku Innsbrucka. Z nocowaniem nie miałem problemów, wykorzystywałem do tego wszędobylne szopy na siano, a że był to czerwiec w większości były puste, ale zawsze lepiej poprosić właściciela.

Na mojej trasie kolejną nie wszystkim znaną stolicą jest Vaduz [zd] w księstwie Lichtenstein. Stolica jak stolica nic specjalnego, taka sobie mieścina. Po małej rundce po mieście i zaspokojeniu mojego wściekłego apetytu wjechałem do Szwajcarii [zd], aby jak najszybciej znaleźć się Bernie. Stamtąd do jeziora Genewskiego, gdzie przekraczam granice z Francją i począwszy od sławnej wioski Chmonix [zd] jadę w stronę Nicei zaliczając wszystkie najwyższe przełęcze Europy [zd]. Jedną z ciekawych przygód przeżyłem tuż przed tą najwyższą zwaną "Col de la bonette" 2860m. n.p.m. [zd].Jadąc w towarzystwie Brytyjczyka oraz w za siekającym deszczu postanowiliśmy spać tuż przed samą przełęczą w starych powojennych bunkrach (fortach). Następnego poranka ku naszemu zdziwieniu cały obszar, gdzie jeszcze wczoraj była zielona trawa, teraz był pokryty 20cm warstwą śniegu [zd]. Nigdy bym nie przypuszczał, że w lipcu będę musiał przedzierać się przez świeży śnieg i zaspy powyżej kolan. Na przełęczy pożegnałem się z Anglikiem i z tamtąd 150km zjazdu w dół do samego morza Śródziemnego. Czyli z poziomu 2860 m do poziomu 1 m n.p.m. Zjazd z samej przełęczy był koszmarem, padający śnieg z deszczem, przerażająco lodowaty wiatr i śliska maź na jezdni były nie do wytrzymania. Jechałem na zaciśniętych do samego końca hamulcach, zaciśnięte rączki hamulców powodowały okropny przecinający ból w przemarzniętych palcach. Pomimo maksymalnie zaciśniętych klocków hamulcowych masa mojego roweru rozpędzała go do szybkości, że nie byłem w stanie dostatecznie wyhamować przed górskimi zakrętami. Dodatkowo próbowałem hamować nogą, ale wydawało mi się to bezskuteczne. Czasami wchodząc w zakręt o kącie 180' zamykałem oczy i myślałem, że to już mój koniec, że siła odśrodkowa wyrzuci mnie z jezdni i spadnę w przepaść. O mały włos nie straciłem życia przy tych górskich serpentynach, jednak straciłem a raczej starłem prawie całe klocki hamulcowe, które tylko podczas tego zjazdu starły się w 80%.

Następnego dnia diametralna zmiana, pełne słońce, w cieniu 30°C i jazda pomiędzy palmami sprawiała mi nie lada frajdę. Muszę tu dodać, że kiedy wjechałem do Szwajcarii to każdego dnia miałem obfity deszcz, aż do dnia wczorajszego, na zamieci śnieżnej kończąc (w tym samym czasie w Polsce były powodzie o czym dowiedziałem się dopiero po powrocie). Także bezchmurne niebo w moim przypadku było ewenementem i po tylu deszczowych dniach (3 tygodnie) jest to niesamowite zjawisko. Z Nicei [zd] obrałem kierunek na moją piątą stolicę. Stolicę księstwa Monako-Monte Carlo [zd] [zd] [zd] . Zwykle nie zostaje w mieście na noc, ale szukam bezpiecznego miejsca z dala od ludzi. Lecz tym razem było inaczej, wieczór nadszedł niespodzianie i postanowiłem, że noc spędzę w stolicy. W samym centrum miasta był hotel, którego jedno ze skrzydeł było w budowie. Otwarłem jedno ze przęseł ogrodzenia i niezauważony wślizgnąłem się na teren budowy. Budowa była dość zaawansowana, także prąd, ubikacje i wodę miałem pod ręką. Z okna "mojego" hotelu patrzyłem na rozświetlone miasto tonące w morzu neonów. Tuż pod moim oknem ciągnęła się gwarna ulica z kawiarenkami i restauracjami z których dobiegały dźwięki skrzypiec i głosy roześmianych ludzi. Kiedy tak kontemplowałem ten widok czułem radość i szczęście, ale z upływem czasu mój nastrój się zmieniał. Pierwszy raz ogarnęło mnie uczucie samotności. Właśnie upłynął 5 tydzień mojej podróży i jak dotąd spędziłem tylko 3 dni w towarzystwie innych cyklistów oraz 3 dni w towarzystwie mojej rodziny mieszkającej przy jeziorze bodeńskim. W takim momencie nie pozostaje nic innego jak się położyć i obudzić w nowym dniu.

Z Monte Carlo znów jechałem do Nicei wzdłuż wybrzeża przez St. Tropez, Cannes i Tulon. Słońce którym tak się cieszyłem, teraz stało się moim wrogiem. Miałem na sobie tylko podkoszulek kiedy, raz nie zatrzymałem się jak zwykle o godzinie 14:00 na popołudniowej przerwie (sjeście) tylko zrobiłem to godzinę później. Pierwszy raz w życiu tak spaliłem plecy, że do wieczora powyskakiwały mi pęcherze pooparzeniowe, które pękając sklejały się z koszulką. Później przy każdej wymianie koszulki musiałem ją odrywać od pleców, co wiązało się z ciągłym krwawieniem nie wspominając o piekącym bólu. Pamiątki z tego zdarzenia zanikły z moich barków dopiero po przeszło roku. Jazdę kontynuowałem w pasie przybrzeżnym morza Śródziemnego i dopiero kiedy zbliżyłem się do Pireneii odbiłem trochę w głąb lądu, aby uwieńczyć następną stolicę, którą była Andora [zd] [zd] [zd]. Andora jest tak ciekawie usytuowanym państwem pod względem położenia, że gdybym chciał ją przejechać na rowerze z Francji do Hiszpanii, pomijając czerwone światła to jestem w stanie przejechać ją w ciągu jednej godziny. Za to wybierając przeciwny kierunek potrzebowałbym na to jeden dzien. Zaliczywszy Andorę obrałem kierunek Gibraltar, lecz po drodze do tej małej koloni brytyjskiej musiałem jeszcze pokręcić przez całe południowe wybrzeże Hiszpanii. Z powodu doskwierającego upału 40°C i nie miłych doświadczeń z słońcem, wydłużyłem moją przerwę obiadową wraz ze sjestą do 5 godz. dziennie [zd].

Niedaleko Walencji w Solanie przerwałem moją podróż na 1 miesiąc. Zostawiłem tam rower i pojechałem autostopem do Paryża na mające się tam odbyć Światowe Dni Młodzieży. Jest to inny rozdział mojej podróży nie związanej z wyprawą rowerową, więc w tym miejscu zakończę i wrócę z moim opowiadaniem do Hiszpanii. Po przerwie z radością usiadłem na moje siodełko, żeby jak najprędzej wyruszyć w stronę cieśniny Gibraltarskiej. Na Gibraltarze [zd] [zd] pomimo ślicznej pogody Afryki nie wypatrzyłem. No i nie było co wypatrywać jak chce się do domu zdążyć przed śniegiem. Co prędzej pomknąłem w stronę Sewilli (bardo polecam [zd]), gdzie dalej trzymając się wybrzeża oceanu Atlantyckiego kierowałem mojego jednoślada w stronę Portugalii i Lizbony [zd] [zd]. Portugalia jako państwo widziane oczami cyklisty wywarło na mojej osobie najmniej pozytywne wspomnienia. Powodem była wielka nietolerancja jaka emanowała od tamtejszych kierowców maszyn spalinowych. Trzeba sobie wyobrazić sytuację w której każdego dnia około 20-30 kierowców trąbiło na mnie tuż za moimi plecami bez jakiejkolwiek powodu, "tak tylko dla zabawy" jak komentowali to tamtejsi rowerzyści i kierowcy. Trzeba tu jeszcze dodać, że tylko co 10 kierowca pamiętał o należytym odstępie. Wszystko to, oraz wysokie natężenie dźwięku jakie występuje na drogach szybkiego ruch, może zdrowego silnego człowieka doprowadzić do totalnego wyczerpania psychicznego. W ten oto sposób po każdym dniu jazdy ma się kompletnie dość wszystkiego. Nie wspomniałem jeszcze o skandalicznej nawierzchni dróg, których ciężko było by szukać w Polsce. Nie mam pojęcia jak oni dostali się do Unii Europejskiej. Najśmieszniejsze jest to, że polskie autostrady budowane są między innymi przez portugalskie firmy. Jedyny miły dzień w portugalii był dniem w Fatimie [zd] [zd] i był to mój ostatni dzień odpoczynku. Chociaż i tak spędziłem go na smarowaniu łożysk, wymianie szprych i ogólnie powiedziałbym remoncie.

Wyjeżdżając z Portugalii do Hiszpanii, tuż za przejściem granicznym poklepałem ziemie Hiszpanów i odtańczyłem radosny taniec [zd], z powodu ulgi, że opuszczam ten kraj. W Hiszpanii jechałem przez górskie tereny Sierra de Guadalupe do rycerskiego miasta Toledo. Jest ono jakby żywcem wyrwane z powieści Miguela de Cervantesa "Don Kichot". Naprawdę chciałem tu zostać dłużej, ale czas mnie nie błagalnie gonił i postanowiłem sobie, że jeszcze kiedyś tam wrócę. Jadąc z Toledo na północ jakieś 70 km natrafia się na Madryt. Mając jeszcze w pamięci Toledo, Madryt wydał mi się brzydki i nieciekawy. Połowę dnia spędziłem na poszukiwaniu nowych butów, ponieważ te co miałem z polski nie nadawały się już do dalszego reperowania. Na odcinku Madryt -San Sebastian na północy Hiszpanii spotkał mnie chyba najstraszliwszy huragan wraz z bardzo zimnym powietrzem. Przez kilka dni była to walka z wiatrakami (w końcu to Hiszpania). Po całym dniu pedałowania rezygnując nawet z przygotowywania obiadu robiłem zaledwie 50 km dziennie, także zacząłem się poważnie obawiać i wątpić w mój powrót do domu przed zimą. Ale kiedy pogoda się poprawiła wraz z przekroczeniem francuskiej granicy od razu nadrobiłem stracony czas. Przejeżdżając przez Bordeaux , Tours zmierzałem do Paryża. Temperatura znowu zaczęła spadać było słonecznie, ale zimno ok. 2°C , a w nocy w moim skromnym namiociku termometr pokazywał nawet -5°C co jak na Francję i końcówkę października było czymś nie często spotykanym.

Paryż [zd] [zd] jest miastem i stolicą po której najłatwiej i najbezpieczniej mi się poruszało, co może dziwić zważywszy na jego zatłoczone i zakorkowane ulice. Dróg rowerowych tam nie brakuje, a poza tym główne ulice są bardzo szerokie. Wyjechanie z centrum Paryża poza ostatnie jego przedmieście zajęło mi cały dzień, a to za sprawą nie kończących się zakazów dla rowerzystów. Wprost przeciwnie było z wjazdem do centrum Paryża co zajęło mi około godziny. Jako, że naprawy mego roweru towarzyszyły mi już od dłuższego czasu codziennie, zmuszony byłem do wymiany wielu części, które normalnie powinny być już wymienione 5000 km temu. Ale z uporem maniaka pcham tę kupę złomu ciągle do przodu. Opuszczając Brukselę [zd] i Belgię było już pewne, że muszę kupić nowy łańcuch i zębatki. Dojeżdżając do miejscowości Delf w Holandii postanowiłem że nie wyjadę z Delf dopóki nie kupię nowego osprzętu. I już cudem na przedmieściach Delf dostrzegłem porzucony kompletnie zardzewiały rower z potrzebnym mi osprzętem. Tym oto sposobem kilkadziesiąt guldenów pozostało w mojej kieszeni.

Zauroczony Amsterdamem i Holandią [zd] [zd] postanowiłem wrócić tam jeszcze i to koniecznie z rowerem, ponieważ Holandia to wymarzony kraj dla rowerzystów z niezliczoną ilością dróg rowerowych [zd]. Choć w moim przypadku, drogi te nie ułatwiały mi życia, a wręcz komplikowały. Mój czas był już bardzo ograniczony, dni coraz krótsze i obawa, że mogą mnie zaskoczyć opady śniegu. Dlatego zależało mi, aby każdego dnia pokonywać jak najwięcej kilometrów, a ścieżki rowerowe jak na złość prowadziły zygzakiem od wioski do wioski, gdzie łatwo mogłem pomylić drogę. W Niemczech stanęła przede mną ostatnia 13-sta stolica - Berlin [zd] do której wjechałem w deszczu i późnym popołudniem. Spędziłem tam tylko chwilę, by czym prędzej wydostać się z miasta. Meldując się na granicy Niemiecko-Polskiej w Słubicach postanowiłem nie wracać jeszcze do domu, tylko dotrzeć według mojego pierwszego planu do Warszawy. Ujechałem zaledwie parę kilometrów na polskiej ziemi, kiedy niespodziewanie w ciemnościach najechałem na kawałek prętu ok. 15mm, który wszedł mi pomiędzy szprychy w tylnim kole i o mały włos nie zrobił mi z niego ósemki. Opona z dętką były tak paskudnie rozerwane [zd] oraz dodatkowo wykrzywione koło, że dalsza jazda nie miała najmniejszego sensu. W ciemnościach, wietrze i deszczu ze śniegiem starałem się naprawić awarię. Kilka razy zrzucałem i wrzucałem cały bagaż zanim udało mi się doprowadzić rower o stanu używalności. W takich warunkach ledwo co do kulałem się do najbliższej stacji kolejowej, żeby wrócić do domu pociągiem. I następnego dnia wszystko zostało pokryte warstwą świeżego śnieżnego puchu.

Tekst: Filla Krzysztof

KRAJWALUTAPLN
Austria1 ATS0.27
Belgia1 BEF0.93
Francja1 FRF0.56
Hiszpania1 ESP0.23
Holandia1 NLG1.69
Portugalia1 PTE0.19
Niemcy1 DEM1.89
Szwajcaria1 CHF2.28
USA1 USD3.21
Tekst ten napisałem w roku 1999 dla magazynu kolarskiego ROWERY. Artykuł ukazał się w numerze czwartym w dniu 15.06.1999. Powyższy artykuł jest trochę zmieniony ponieważ dodałem parę wątków, których nie było w magazynie ROWERY. Postanowiłem nie zmieniać podawanych przeze mnie cen nie istniejących już walut, dlatego w tabelce podaję kursy walut z dnia poprzedzającego mój wyjazd (28.05.97).


Webmaster of
www.filla.pl
Filla Krzysztof

Kopiowanie, publikowanie i jakiekolwiek wykorzystywanie fotografii i treści bez zgody autora jest przestępstwem. Dlatego zabrania się wykorzystywania zawartości tej witryny bez zgody autora.
© Copyright od 2004.