Krzysztof Filla   Galeria Fotografii

"Najniebezpieczniejszy światopogląd mają ludzie,
 którzy nigdy nie przyglądali się światu." Alexander V.Humboldt

STRONA GŁÓWNA
AZJA AMERYKA EUROPA POLSKA PRZYRODA RÓŻNE TEKSTY O MNIE KONTAKT MÓJ PROJEKT







Napisano w roku 2000.

ROWEREM PRZEZ PUSTYNIĘ

Był to 120 dzień mojej podróży po Indiach. Bikaner to niewielkie miasto w Radżastanie, usytuowane w północnej części pustyni Thar. Wypożyczyłem rower z nieodłącznym postanowieniem pojechania w miejsce, gdzie mógłbym odpocząć od zgiełku hałaśliwych ulic i natrętnych hindusów, którzy na widok białej twarzy (kojarzącej się z bogactwem) usilnie chcieli sprzedać mi cokolwiek. W takim wypadku, co może być miejscem bardziej odludnym i spokojnym, nadającym się na odpoczynek, jeżeli nie pustynia.

Zaopatrzywszy się w odpowiednią ilość wody i jedzenia, ruszyłem w przypadkowo obranym kierunku. Chłód poranka wywoływał u mnie gęsią skórkę, ponieważ temperatura 3-4°C nie jest najlepsza dla skąpo odzianego rowerzysty. Z wolna wschodzące słońce rozgrzewało mnie z minuty na minutę. Z głównej, asfaltowej drogi, odbiłem w piaszczysto-kamienistą drogę pustynnej otchłani. Nie miałem planu, ani miejsca przeznaczenia, jechałem przed siebie, widząc rozciągający się żółty pas piasku, poprzebijany karłowatymi drzewkami. Miejscami rosły połacie małych, kolczastych krzaczków, prawie całkiem bezlistnych[zd]. Spoglądając w tył, widok miasteczka stawał się coraz bardziej odległy, rozmazany przez rozgrzane powietrze, stawał się prawie niewidoczny. Musiałem być ostrożny i dobrze kontrolować kierunek jazdy, aby w drodze powrotnej nie zabłądzić, ponieważ nie byłem przygotowany na spędzenie zimnej nocy pomiędzy piaskowymi wydmami.

Słońce było już bardzo wysoko, powodując, że temperatura stała się troszeczkę dokuczliwa. Za to w nagrodę miałem ciszę i spokój. Jedynym słyszalnym dźwiękiem, w tym iskrzącym się pustkowiu, był szum wiatru, dający ochłodę od coraz bardziej palącego słońca. Muszę tu zaznaczyć, że był to grudzień. Latem temperatura w południe dochodzi nawet do 60°C, i niewielu śmiałków zapuszcza się wtedy w tą bezkresną pustkę. Dotychczas, na mojej drodze, minąłem tylko kilkuosobową grupę Nomadów w niewielkiej karawanie na wielbłądach. Bardzo dziwnie mi się przyglądali, prawdopodobnie ze względu na mój niecodzienny w tych stronach środek lokomocji.

Postanowiłem nie zgrywać więcej twardziela i godziny największego upału przeczekać w cieniu drzewa, fundując w ten sposób należny odpoczynek dla ciężko pracujących nóg. Niejednokrotnie ciężko zmagałem się, aby wyjechać z sypkiego piasku, w którym bezsilnie tonęły koła mojego roweru. Szybko okazało się, że niedaleko miejsca mojego odpoczynku znajduje się mała wioska, zlewająca się z tłem tutejszego krajobrazu. Było tam zaledwie kilka domostw, w których ludzie żyją jak przed wiekami. Malutkie gliniane domki, pokryte strzechą [zd], zauważyłem dzięki krzątającym się w pobliżu kobietom, ubranym w bardzo kolorowe sari i połyskującą w słońcu złotą biżuterię. Zaciekawiony zbliżyłem się do zbiornika wody, gdzie kobiety czerpały ją do glinianych naczyń. Na widok mojego aparatu fotograficznego, jedne uciekły, a inne podniosły głos w okrzykach protestu, jakbym chciał zrobić im krzywdę. Poczułem się nieswojo, jak intruz. Przemywszy twarz, przeszedłem przez wioskę, nie zatrzymując się nigdzie.

W drodze powrotnej do miasta spostrzegłem stado ptaków krążących na niebie, jak sępy wokół padliny. Zaintrygowany postanowiłem odbić trochę z piaszczystej drogi, aby sprawdzić cóż to takiego. I to co zobaczyłem przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Zobaczyłem, sięgającą aż po widnokrąg, wielką powierzchnię, na której leżało tysiące krowich szkieletów [zd]. Miejsce to, jak wyrwane z horroru, kojarzyło mi się z cmentarzem, i rzeczywiście można by tak nazwać to składowisko martwych krów, które przez lata są tam zwożone z pobliskiego miasta. Hinduizm zabrania zabijania krów i spożywania ich mięsa, co wcale nie powinno dziwić zważywszy na to, że są święte.

Była tam również grupa mężczyzn, obdzierająca wielkimi nożami ze skóry martwe zwierzęta [zd] [zd]. Szedłem w kierunku człowieka trzymającego siekierę w ręku. Krok po kroku, zbliżałem się do hindusów, którzy na mój widok przestali pracować, spoglądając to na siebie, to na mnie. Ludzie ci, należących w Indiach do najniższej kasty, wprawiali mnie w trwogę swoim podejrzliwym spojrzeniem. Trochę bałem się, że widok białego, obwieszonego dwoma aparatami fotograficznymi i saszetką z pieniędzmi, zachęci ich do łatwego łupu. Zbliżywszy się na odległość paru metrów z uśmiechem na twarzy złożyłem ręce i ukłoniłem się w geście powitania. Byłem niezwykle zdziwiony, kiedy człowiek trzymający tasak, zaczął odpowiadać na moje pytania w języku angielskim, ponieważ ludzie z niższej kasty, zwykle nie potrafią czytać, ani pisać, nawet w swoim ojczystym języku.

Jako, że jestem wegetarianinem, miejsce to wywołało we mnie pewien niesmak. Obdarte ze skóry krowy, były zjadane przez rozszalałe psy, wściekle rozszarpujące padlinę [zd]. Psy zachowywały się, jakby nie jadły od wielu dni, walcząc zaciekle między sobą o najlepsze kawałki mięsa, którego i tak było pod dostatkiem. Jak powiedział mi jeden z pracujących, ciało krowy jest zjadane w ciągu dwóch godzin, a czego nie dokończą psy, dokańczają czekającą na swoją kolej sępy i inne ptaki drapieżne. Miejsce to, zapadło mi w głęboko pamięci, było bardzo dziwne i przerażające. Dzień zbliżał się ku schyłkowi, dlatego szybko musiałem opuścić to cmentarzysko, aby zdążyć przed zmrokiem do miasta, na zasłużony odpoczynek.

Tekst: Krzysztof Filla

Data: rok 2000



Webmaster of
www.filla.pl
Filla Krzysztof

Kopiowanie, publikowanie i jakiekolwiek wykorzystywanie fotografii i treści bez zgody autora jest przestępstwem. Dlatego zabrania się wykorzystywania zawartości tej witryny bez zgody autora.
© Copyright od 2004.